No i nadszedł. Wydawało mi się, że dzień kryzysu był wczoraj, kiedy zabranie się za pisanie było trudne. Ale wyzwanie pojawiło się dziś. Trochę strach myśleć o tym, co będzie jutro. Wyzwanie i to w momencie, kiedy przychylni mi ludzie zauważyli, że pojawiła się regularność. Karma.
Na wyzwanie nie złożyła się jakaś jedna wielka przeszkoda. Raczej kilka drobiazgów, które w kumulacji i natężeniu uczyniły codzienne pisanie, czyli sprawę relatywnie prostą, pewnym kłopotem. Szybki przegląd tego, co dziś "zgrzytało".
Małe wielkie wyzwania
Przyczyna pierwsza - brak czasu. Ani rano, ani w ciągu dnia, ani wieczorem nie mam warunków, aby na spokojnie siąść i zebrać myśli w słowa, a słowa w stada. Mógłbym zarwać trochę nocy i próbować nadgonić, ale też wiem, że chcę jutro wcześnie wstać. Albo albo. Wieczorem chcę też się spotkać z bliskim mi człowiekiem, i bliski mi człowiek zawsze przebija bloga i regularność i postanowienia. Spodziewam się wielkiego wyrzutu sumienia i narastających wątpliwości, ale człowiek ważniejszy. Ważny człowiek.
Druga rzecz to to, że na początku tego tygodnia pomyślałem sobie - notuje rozmaite tematy, fajnie by było przypisać je do konkretnych dni, żebym wiedział co i kiedy chcę napisać. Brzmi nieźle, a skoro niezłe pomysły wprowadzamy w życie, spróbowałem. I teraz codziennie rano kalendarz przypomina mi - jutro będziesz pisał o... Jutro? Jak jutro... a dziś? No tak, muszę jeszcze napisać dziś. Kalendarz staje się moim wyrzutem sumienia. Tzn jeszcze nie, ale mam wrażenie, że zaczynam gonić w piętkę. Nie podoba mi się to, nie buduje to mojego komfortu. Póki notatki były wrzucone luzem, było chaotycznie, ale przyjemnie i swojsko. Próba poukładania i narzucenia planu powoduje, że mi z tym nie po drodze. Wytrzymam jeszcze dzień, może dwa z tym postanowieniem, ale jeśli dyskomfort się będzie utrzymywał, kalendarz pójdzie w odstawkę. Mój komfort ważniejszy od kalendarze. A ja będę musiał znaleźć inny sposób na organizację.
Przy okazji, zauważyłem że zaplanowane na konkretne dni notki mają w zasadzie zaproponowany porządek w nosie. Poniedziałkowa wyszła we wtorek, wtorkowa wepchnęła się w miejsce poniedziałkowej, środowa w zasadzie nigdzie się nie ruszała, ale czwartkowa... Czwartkowa kaprysi strasznie. Narzucony porządek nie działa. Plany są fajne, ale muszę się nauczyć z nimi postępować.
Siadam, piszę i...
Dzisiejsze pisanie... próbuję zabrać się za to, co sobie zaplanowałem (niewolnik statystyk) i... okazuje się, ze jestem niegotowy. Tzn niby wszystko fajnie, ale nie czuję tego wpisu. Nie całkiem wiem, co chcę powiedzieć, nie całkiem mi się to klei. Zdania nie idą w dwuszeregu. To może sięgnę po inny temat, do którego się przymierzam... próbuję z prawej, próbuję z lewej... niby jest, ale... to jest tak fajny temat (słuchaj swojej intuicji), że szkoda by go było spalić. Musi trafić do poczekalni. To może temat zupełnie inny, który też zaczyna dojrzewać do spisania (o zakupie ekspresu do kawy)... Niby jest dobrze, może będzie nawet zabawnie, ale jeszcze nie ma pointy. Bez pointy też pisać bez sensu. I co teraz?
Teraz wpada do głowy pomysł - a może właśnie o tym chcę Wam dziś powiedzieć. O tym, że jest mi pod górkę. O tym, że nie mam do tego głowy i nie umiem się przymusić. O tym, że mi z tym źle, bo przecież sobie obiecałem, że będę próbował. I to jest temat ratunkowy, z którego skorzystam. Nie wiem ile takich kół jeszcze mi zostało, bo przecież o tym że trudno i znojnie nie mogę pisać codziennie. Ale dziś właśnie to mi w duszy zagrało.
Nie chcę unikać tego co wymaga "przysiąścia na fałdach". Nie oczekuję, że zawsze będzie miło łatwo i przyjemnie. Ale to, do czego jestem przekonany, dzieje się samo. Nie każdy opór trzeba kruszyć młotem, czasem można obejść, przeskoczyć, podkopać, albo znaleźć zupełnie, zupełnie, zupełnie inną drogę, aby dojść tam gdzie chcemy. Do tego, aby mierzyć się z wyzwaniami, trzeba mieć jednak warunki i trochę spokoju, aby to wyzwanie pokonać (znaleźć odpowiednią motywację, lub poczekać na natchnienie). W przeciwnym razie trzeba poszukać sposobu.
Oto ja, samozwańczy mistrz ogranizacyjnego freestajlu, który odkrywa, że kiedy się chce, to można naprawdę wiele, nawet jeśli okoliczności nie sprzyjają. CBDU.
Z zupełnie innej beczki
Od jakiegoś czasu jestem zafascynowany tematem subskrypcji. Tego, jak wiele ich jest w naszej rzeczywistości i że możemy się na nie natknąć w absolutnie każdym aspekcie naszego codziennego i niecodziennego (sic!) życia. Dlatego rozwijam serwis Subskrypcje.pl, a na nich staram się, między innymi, zaprezentować rozmaite usługi subskrypcyjne, ale też podpowiedzieć, jakie stosować zasady, aby mądrzej zarządzać swoimi subskrypcjami, aby nas nie zjadły, a kiedy już spróbują, to podpowiadam gdzie można wytropić swoje subskrypcje.
Swoją drogą, czy dziś jest ten dzień w którym napiszecie – Wit, nie pisz na sile, to nie ma sensu.
Nie wiem jak to jest, ale coraz więcej Twoich wpisów kojarzy mi się z filmami, książkami lub piosenkami itp. Dziś przyszedł mi na myśl utwór „Teksański” grupy Hey. „…gdyby choć mucha zjawiła się, to mogłabym ją zabić a później to opisać…”.
Nie biorę odpowiedzialności za Twoje skojarzenia, ale jeśli skojarzenia tą taki przebojowe, to… nie marudzę;-)
chyba, że własnie mi powiedziałeś, że piszę totalnie o niczym…