Kiedy człowiek wybiera się w ponad tysiąc kilometrową podróż, powinien liczyć, że u jej celu będzie miał conajmniej pozytywną odpowiedź na pytanie, czy warto się tam pchać... Postaram się udzielić takiej odpowiedzi pod koniej tej notki, a w post scriptum zamieszczę dwa austalijskie sposoby na zadawanie bólu przybyszom ze świata zewnętrznego...
Poprzedni wpis zakończyłem na St. Lawrence, miasteczku wyjętym z niskobudżetowego westernu. Kiedy tam zasypiałem, nie byłem pewien czy to bardziej Miasteczko Twin Peaks, czy motel z 'From dusk till down'. Z jeden strony grozę budziły najprzeróżniejsze dźwięki, które dochodziły nas zewsząd a conajwyżej tekturowe ściany nic nie tłumily. Ani muzyki country, ani niosących się głośnych rozmów biesiadników, ani nawet ciężkich kroków, które odbijały się szerokim echem w wąskim korytarzu w nocnych ciemnościach. Pozostało tylko liczyć na to, że pozostali zmęczeni podróżni nie okażą się krwiożerczą ekipą pod wezwaniem, a nawet jeśli, to że nas oszczędzą... Na szczęście nawet tak zwariowana noc kiedyś się kończy.
Rankiem spotkaliśmy się z częścią hotelowych gości i wymieniliśmy pełne zrozumienia spojrzenia i grupowo uznaliśmy, że pobyt w tym miasteczku zdecydowanie należy zapisać w swoim życiorysie jako 'once in a life time experience', co niniejszym robię.
Continue readingBeing Down Under – pierwsze chwile w Airlie Beach