Niecodzienny.net znów nadaje – choć niewykluczone, że tylko przez chwilę
Dziś o tym, że przed naszymi oczami Internet, jaki znamy, zmienia się – i to nie do poznania. Patrzymy, nie do końca widząc, co się dzieje, a zmienia się nie jego treść, ale to, jak z niego korzystamy. To z kolei niesie ze sobą poważne konsekwencje dla wszystkich zaangażowanych w Internet stron.
Internet, jakim go poznawaliśmy, to World Wide Web. Czy zatem może istnieć Internet bez przeglądarki? Bez wyszukiwarki? Bez stron WWW? Bez sklepów internetowych? Bez Black Friday? Moim zdaniem… wcale niewykluczone, a może nawet całkie, prawdopodobne.
Tym bardziej, że LLM-y są przedsmakiem tego, że niedługo będziemy z Internetem gadać zupełnie inaczej – i wszyscy będziemy musieli się tego uczyć. De nuevo.
Jeszcze kilka miesięcy, no może rok temu, Internet wydawał mi się światem dobrze rozpoznanym i rozumianym. Światem, w którym wiedziałem, jak się poruszać i który był dla mnie mniej więcej przewidywalny.
Wiedziałem, gdzie patrzeć, jak szukać. Wypracowany został dość jasny model biznesowy i coraz więcej ludzi wiedziało, jak się po Internecie odnaleźć biznesowo. Nie, nie wszystko w tym online świecie mi się podobało, nie wszystko było bezpieczne, ale ten świat był znany, oswojony.
Internet jest z nami dziesiątki lat (tak, jesteśmy tak starzy) i już wiemy, czego unikać, wiemy, czego się spodziewać, wiemy, gdzie czyhają zagrożenia, a gdzie są obszary – jak choćby 4chan, Wykop czy jebzdzidy – których nie odwiedzasz, bo wiesz, że nie zrozumiesz.
Upraszczając 30-letnią historię Internetu jako narzędzia, które skurczyło nam świat: najpierw pojawił się mail, potem pojawiły się grupy dyskusyjne, strony internetowe, przeglądarki, katalogi i wyszukiwarki. To wszystko było jak pierwotna dżungla (do poczytania kto posprząta w stajni Augiasza), w której niby wszystko było, ale wcale nie było łatwo się w niej odnaleźć.
Wtem pojawił się Google i zaczęły się nowe porządki, a co więcej - okazało się, że na Internecie można zarobić naprawdę duże pieniądze i to w relatywnie niedługim czasie.
Internet stał się ważną tkanką naszego świata. Miejscem informacji, rozrywki, nauki, komunikacji. Internet był super. Ludzie nauczyli się dzięki niemu zarabiać, tworzyć. Nigdy wcześniej w historii nie było tylu ludzi żyjących tak dobrze i to wyłącznie z „tworzenia”. W oparciu o Internet powstawały coraz bardziej szalone projekty biznesowe.
W tym miejscu muszę się sam powstrzymywać, aby nie najechać ogródka social mediów z kolejną porcją kamyczków, ale… pozwól proszę, że tu postawię gwiazdkę, aby do tego wątku wrócić, bo choć ważny, to jednak nieco odrębny, więc… może w tej kwestii pojawię się w Twojej skrzynce za tydzień.
Wracając… w ostatniej dekadzie Internet przestał być zdominowany przez PC-ty. Stał się częścią naszych kieszeni, sypialni i nadgarstków. Dotychczas każda dokładana cegiełka była raczej ewolucyjna. Może zmieniały się ekrany i/lub urządzenia, ale nie zmieniała się koncepcja stojąca za tym, jak z Internetu korzystamy. Równocześnie - karmiliśmy bestię i teraz bestia pozmienia nam świat.
To zabrzmiało fatalistycznie, żeby nie powiedzieć apokaliptycznie, a że nie taki był zamysł, nawet jeśli podtrzymuję każde słowo w tym zdaniu, ale jednak... to nie tak, jak myślisz, kotku. Niech się wytłumaczę.
Nie mam pojęcia, czy dostępna nam AI jest dobra, czy zła. Trochę jest za wcześnie, by to ocenić (nawet jeśli niedługo może być, lub wręcz już jest, za późno, aby to odkręcić). Zmiany się dzieją i one już wpływają na to, czym Internet jest, a wydaje mi się, że idzie naprawdę gruba zmiana, która poprzestawia poukładane, dobrze znane i lubiane klocki.
LLM-y przyspieszyły dwie kwestie: tworzenie treści i tworzenie oprogramowania. I to ma konsekwencje.
Jak dotychczas korzystaliśmy z Internetu?
Chcąc się czegoś dowiedzieć, korzystaliśmy z Google i wierzyliśmy (a trochę zostaliśmy tego nauczeni), że algorytmy wyszukiwarki dostarczą nam treść, która nas interesuje. Siłą Google'a było to, że robił to dobrze i było to powtarzalne narzędzie z powtarzalnymi błędami. Jeśli nie dostaliśmy odpowiedzi na zadane pytanie, zmienialiśmy pytanie, nie wyszukiwarkę (no bo na jaką? Na Binga?). Tym sposobem Google dzielił (środki z reklam) i rządził (tym, co widzisz, w co klikasz).
Ważną częścią tego ekosystemu była treść. Założenie było takie, że dostarczając do Internetu dobrą treść – taką, którą Google będzie wysoko cenił – pojawisz się wyżej na stronie z wynikami, co z kolei wprost przełoży się (może się przełożyć) na Twoje zarobki, co jest doskonałym incentive, żebyś dalej wkładał wysiłek w dostarczanie wysokiej jakości treści.
Na chwilę pozostańmy w świecie idei i przyjmijmy, że ten związek działał: dobra treść dawała wyższą pozycję, ponieważ, niosąc korzyść dla użytkowników, wzmacnialiśmy jakość usługi oferowanej przez Google.
Jeszcze do niedawna miało znaczenie, czy będziesz miał jeden, czy sto dobrych tekstów, ale… już jakiś czas temu, dzięki wzmożonej pracy rozmaitych SEO-twórców, ten mechanizm zaczął kuleć, a teraz, w dobie niemal darmowych narzędzi generujących treść, niedługo się potknie (żeby nie powiedzieć dosadniej), bo przestanie być wiarygodnym i pomocnym narzędziem.
Z jednej strony to zmartwienie Google (i nie będę tu ronił żadnej łzy), ale równocześnie to trochę kłopot dla tych, którzy dotychczas treści do Internetu tworzyli, a za które my płacić nie chcieliśmy (zerknij w Internet, tu wszystko jest za darmo), więc finansował to ktoś inny. No cóż… Jeśli Google się zepsuje, to ludzi znajdujących treść w ten sposób będzie mniej, przez co zarabiający w ten sposób będą mniej zarabiać, przez co będą mniej tworzyć, przez co my będziemy mniej korzystać. Ten wąż, co zjada własny ogon, to się Uroboros chyba nazywa.
Co się zmienia?
Oprócz tego, że zmienia się Google, to jeszcze wjechały nam LLM-y, które zmieniają nasze zachowanie. Google umiał odpowiadać na pytania „co” i „jak”. LLM-y (w tym Google Answers) udają, że potrafią odpowiedzieć także na pytanie „dlaczego” i udają, że lepiej rozumieją, o co pytamy. Może i rozumieją. Kłopot w tym, że my tego nie weryfikujemy. A im trudniejsze zadajemy pytanie, tym bardziej ufamy w odpowiedź, którą otrzymujemy.
Ich problemem jest to, że o ile Google mówił: „ja wiem, kto ma odpowiedź”, o tyle LLM mówi: „a ja wiem!”. A jeśli przyłapiesz go na kłamstwie lub halucynacji, to on mówi: „sorry, taki już mój urok”. No... tu będziemy mieli trust issues, co z kolei może sprawić, że od tego narzędzia się odwrócimy. Ale to jeszcze nie jest clue całej zabawy.
Bo LLM-y zmieniają naszą interakcję z Internetem. To już nie jest miejsce, w którym chcemy przeglądać, odkrywać i poznawać. To jest miejsce, od którego chcemy odpowiedzi i rozwiązań. Nie „pokaż mi, jak wybrać najlepsze buty do biegania, ja się tego nauczę, powędruję po dziesięciu sklepach online i wybiorę”, tylko „powiedz mi, które mam kupić”, a może nawet już niedługo „kup dla mnie”. Brzmi jak fikcja? A jak często, jadąc w miejsce, którego nie znasz, oddajesz decyzyjność w ręce nawigacji, zamiast samemu wyznaczać trasę?
Pierwsze strony internetowe tworzono z pasji i chęci podzielenia się swoją wiedzą. Potem tworzyliśmy dla ludzi, którzy mogli pomóc nam na tym zarobić, potem - dla Google, który umiał ocenić, czego chcą ludzie. Teraz zaczniemy - a może zostaniemy zmuszeni - tworzyć treści pod LLM-y, aby w ogóle mieć szansę bycia znalezionym.
Na razie kombinujemy jak wpiąć możliwości, jakie przyniosły LLM-y w istniejący ekosystem Internetu. Tworzymy nakładki, nowe wersje starych narzędzi, coraz bardziej śmiałe wsparcie. Zachęcamy do korzystania z agentów i sprawdzenia ich nowych supermocy. Wydaje mi się, że to jest próba optymalizacji świecy, a my jesteśmy przededniu odkrycia żarówki.
Widzę opcję, w której przestaniemy (już przestajemy) odwiedzać i odkrywać nowe serwisy internetowe, bo wszystkie nasze potrzeby zaspokoi LLM albo nasz prywatny asystent AI, który w naszym imieniu będzie rozwiązywał to, do czego dotychczas używaliśmy przeglądarki i wyszukiwarki. Na razie to wszystko jest jeszcze pokraczne i nieudolne: gubią się konteksty, brakuje pełnego rozumienia, o co chodzi, ale… eksperymenty trwają, rozwiązania powstają i powstaną takie, które zaczną być wartościowym wsparciem – takim mini-Jarvisem.
Będziemy je wpuszczać bardzo blisko naszego życia, a to byty, które nigdy nie zapominają i rozumieją nas dużo lepiej niż terapeuta z 20-letnim stażem po dziesięciu latach rozmów z nami. Ciekawe, czy wpuszczając je tak blisko naszej prywatności, będziemy jednak skłonni za to rozwiązanie zapłacić, aby służyło nam, czy jednak przemożna chęć posiadania wszystkiego za darmo przeważy i oddamy nasze dusze…
Wspomniałem, że LLM-y przyspieszają tworzenie treści, ale i oprogramowania. Teraz pisać może każdy. Tak jak smartfony stworzyły świat aplikacji, tak LLM-y otwierają tę furtkę jeszcze szerzej, więc dużo łatwiej jest kombinować, jak takiego „wszechasystenta od spraw wszelakich” stworzyć.
Wieszczę koniec Internetu, jaki znamy, i… to jest nic nowego. Tak jak wyginęły książki telefoniczne i wyginęły gazety codzienne (no bo kiedy ostatnio widziałeś kogoś z gazetą w ręce?), tak taki sam los spotka przeglądarki i nasze poznawanie świata.
Nie będziemy przeglądać Internetu; nie jestem pewien, czy będziemy samodzielnie kupować w Internecie. Zmieni się to, jak się uczymy z pomocą Internetu. Nie mam pojęcia, jak zmieni się czerpanie informacji – w końcu przejdziemy od „wszyscy mamy ten sam Internet” do „wszyscy mamy Internet dostosowany do naszych zainteresowań i zachowań”, do „wszyscy mamy swoją relację z Internetem”.
My go przestaniemy scrollować, my zaczniemy z nim rozmawiać.
A to będzie dopiero początek.
Z zupełnie innej beczki
Od jakiegoś czasu jestem zafascynowany tematem subskrypcji. Tego, jak wiele ich jest w naszej rzeczywistości i że możemy się na nie natknąć w absolutnie każdym aspekcie naszego codziennego i niecodziennego (sic!) życia. Dlatego rozwijam serwis Subskrypcje.pl, a na nich staram się, między innymi, zaprezentować rozmaite usługi subskrypcyjne, ale też podpowiedzieć, jakie stosować zasady, aby mądrzej zarządzać swoimi subskrypcjami, aby nas nie zjadły, a kiedy już spróbują, to podpowiadam gdzie można wytropić swoje subskrypcje.