
Życie bez telewizji
Kiedy byłem małym chłopcem (hej!) byłem telemaniakiem. Ale takim całkowicie zafascynowanym małym ekranem. Jeśli o kimś był film „smacznego telewizorku” – to właśnie o mnie. Czytałem „Teletydzień” zanim czytałem „Kaczora Donalda”. Takie właśnie miałem grzechy młodości;-) Przynajmniej o takich gotów jestem pisać.
Dwa lata temu kupowałem telewizor. Taki ładny, taki płaski, taki duży. Długo go wybierałem. Kilka dni po zakupie zdecydowałem się na abonament w telewizji cyfrowej, żeby się telewizor nie marnował. Ale gdy umowa miała się ku końcowi, zupełnie nie było we mnie woli, aby ją przedłużać. Wisienką na torcie byli jeszcze konsultanci, którzy trzykrotnie dzwoniąc przeprowadzali ze mną taką mniej więcej rozmowę:
– A co by Pana przekonało, aby przedłużyć umowę?
– Nie wiem, skoro pan do mnie dzwoni, niech pan próbuje
– Aha… to życzę miłego dnia.
No cóż, Wilka z Wallstreet nie widzieli, nikt im o sprzedawaniu piór nie mówił. Albo ja nie mam szczęścia do konsultantów. Bo że konsultanci szczęśćia do mnie nie mają, to zupełnie inna rzecz.